2025.12.02-08 Sima G.E.S.M. wyprawa klubowa

Jest niedziela, ostatni dzień wyprawy. Łukasz był pomysłodawcą wyjścia na najwyższy kontynentalny szczyt Hiszpanii, ale doznał kontuzji w postaci mocnych obtarć pięty i zmuszony sytuacją zrezygnował z wyjazdu. Pomysłem zapalił jednak część ekipy. Zebrała się czwórka: Sylwia, Wojtek, Filip i Mirek, którzy w stronę Mulhacena 3482 m.n.p.m. bardzo wczesnym porankiem wyruszyli. Warunki górskie typowo zimowe a sprzęt, który zabraliśmy na wyjazd nie wystarczył, żeby mierzyć się z lodowymi polewami. Wyszli na sąsiedni szczyt, nieco niższy, ale też ponad 3400. Z dojazdem zajęło im to cały dzień, bo z bazy to było jakieś 260 km. jazdy.
 Pozostała część ekipy: Gosia, Tomek, Tomek, Wacław i Piotr, czyli ja, postanowiła zwiedzać okoliczne góry i wybrała się na przejście szlakiem z miasteczka Yunquera w którym rezydowaliśmy do sąsiedniego miasteczka Tolox. Pokonaliśmy dystans 10200 metrów, 750 metrów przewyższenia i bez pośpiechu zajęło nam to jakieś trzy godziny. W sam raz, żeby rozchodzić pojaskiniowe zakwasy w goleniach i udach. Szlak jest urokliwy. Biegnie przez sady mango i pomarańczowe, gaje oliwne, mija ferratę albo raczej drabinę z wbitych  prętów w gładką, jakieś 50 metrów wysoką skałę, obok których umocowana jest dla asekuracji, stalowa linka. Szlak przekracza brodem całkiem dużą górską rzekę, gdzie bez zjdęcia obuwia i zamoczenia nóg prawie do kolan nie dało się przejść. Woda jest rwąca, zimna, ale przyjemna. Tomek zmierzył termometrem w zegarku, że ma 14° C. Dało się w niej stać, beż przykrego, bolesnego mrożenia stóp. Za rzeką było trochę pod górkę, mijaliśmy niewielką sztolnię, gdzie Tomek z Wackiem zajrzeli z ciekawości. Dalej znów mijaliśmy gaje oliwne i ciekawą konstrukcję, jaką był akwedukt albo kanał nawadniający, wykuty w skale. Woda była w nim krystalicznie czysta. W gajach oliwnych trwał akurat zbiór oliwek i żniwiarze rozłożywszy wpierw pod drzewami siatki, otrząsali z drzew owoce, używając do tego nie jak dawniej drągów a sprzętu mechanicznego, ręcznych otrząsarek napędzanych spalinowymi silniczkami jak w podkaszarkach. Szło im sprawnie. Całe rodziny były w to zaangażowane. na plantacjach paliły się ogniska i piekły obiadowe przysmaki. Z gór do Tolox sprowadziła nas stroma droga. Łukasz  leczył pięty. Nie poszedł z nami ale późnym popołudniem dojechał do nas samochodem. Knajpka w centrum była czynna i oferowała przepyszne przekąski: smażone kalmary, lokalne krokieciki z nadzieniem rybnym i pysznym sosem, mini burgery. Zatrzymaliśmy się na podwieczorek. Łukasz stawiał. W końcu ma dziś urodziny.