Jaskinie i wyprawy (1419)
2025.01.17-18 Eksploracja studni browaru w Twierdzy Srebrna Góra
Napisał Piotr GawlasEwa Rutkowska
Wacław Kosmowski
Piotr "Kudłaty" Gawlas
płetwonurkowie:
Sławek, Marcin, Michał
Grzegorz - opiekun Twierdzy
Ekipa z czasopisma Odkrywca
kilka osób towarzyszących
Poranek w Srebrnej Górze choć słoneczny, ale mroźny. Do Twierdzy trudno dojechać. Stroma droga prowadząca serpentynami pod bramę i na dziedzinieć jest oblodzona. Doładowany bus z trudem wspiął się na wierzchołek. Dziś celem jest studnia browaru i namierzony przez nurków podczas poprzednich nurkowań korytarz, który odchodzi w stronę fosy.
Na dziedzińcu wiatr przewiewa mgły i tworzy na wszystkim szadź, jest biało i mroźno. W komorze jest cieplej i zacisznie. Pompa głębinowa zatopiona w studni pracuje od doby. Jej 4 metry sześcienne wydajności na minutę trzeba wypchać 40 metrów w górę. Ma co robić. Poziom wody powoli opada.
Dojazd nad studnię zasypany śniegiem. Niby odśnieżone, ale bus zakopał się po osie. Z pomocą obsługi i kilku turystów udaje się go odkopać i wypchać. Zaparkowałem nad wlotem wentylacyjnym do komory, gdzie znajduje się studnia. Odsuwamy klapę zakrywającą otwór. Z pokaźnych rozmiarów metalowego profilu który przywieźliśmy i z samochodu motamy punkty stanowiskowe. Grzegorz daje swoje liny. Jedenaście i pół. Na stan grubasy w sam raz. Schodzimy do komory.
Około metra na godzinę. Mniej więcej w takim tępie obniża się poziom wody. Jeszcze jakieś dwie godziny i korytarz powinien się odsłonić. Czekamy. Po założeniu i ustabilizowaniu układów linowych do zjazdu, wychodzenia i transportu linowego oraz oporęczowaniu, schodzimy do studni, żeby zdemontować kratę, która kiedyś wpadła i zaklinowała się w połowie, zagradzając bezpieczne wejście. Kratę zabezpieczyliśmy linami, kątówkami pocięli na 4 kawałki i wyciągnęli na zewnątrz. Teraz chwila wytchnienia, idziemy na kawę. W Donjon w twierdzy od niedawna działa hotel i restauracja. Kawa zrobiona przez Grzesia smakuje świetnie. W między czasie rozmawiamy o twierdzy i planach jej odrestaurowania, nurkowie opowiadają o nurkowaniach na wrakach, Wacek opowiada o swoim spływie i przygodach syberyjskich.
Wysłane na zwiady dwie osoby przynoszą wiadomość, że woda opada znacznie wolniej, niż poprzednio. No fakt, przecież jest jeszcze korytarz i z niego woda też musi wypłynąć. Ale dobra wiadomość jest taka, że poziom wody to około -40 metrów od poziomu gruntu i wejście do korytarza powinno być już otwarte. Więc kończymy kawę i idziemy.
Pierwszy zjeżdża Sławek. Ubrany w suchara wskakuje do wody. Ja zaraz za nim, dojeżdżam i zatrzymuję nad lustrem. Mam ze sobą analizator gazów i stężenia tlenu. Wejście jest otwarte, ale jakieś 30 cm i żeby do korytarza wejść, trzeba by się zamoczyć. Ja nie chcę, jeszcze poczekamy. Wychodzę na górę. W tym czasie poopuszczamy do studni butle i sprzęt do oddychania, gdyby poziom tlenu znacząco spadł. Jest także pierwsza chętna osoba do zwiedzenia studni, Ania z redakcji magazynu Odkrywca. Chciała obejrzeć studnię ze zjazdu. Po opuszczeniu i zabezpieczeniu butli opuszczamy Anię. Jadę obok dla asekuracji i towarzystwa. Jest zachwycona. Debiut linowy i od razu do takiego historycznego miejsca. Do korytarza można już zajrzeć, ale nadal zalany. Turystka zostaje wciągnięta na powierzchnię, ja po konsultacji ze Sławkiem dalszego działania, również wracam.
Woda po kolejnej godzinie na tyle opadła, że do korytarza można już wejść. Zabieram wiertarkę, kotwy, plakietki i zjeżdżam zaporęczować wejście. Dwa odwierty, skała twarda jak diabli. Zakładam punkty i poręcz. Teraz bez stresu można ze zjazdu wejść do korytarza.
Przede mną ciemny tunel. Szeroki na około metr, wysoki na jakieś 1,5 metra, spąg w głąb korytarza delikatnie się wznosi. Przyznam, że nurkowie, którzy jako pierwsi wpływali do tego zalanego korytarza, mieli ciekawie. Ciemność ciągnie mnie jak świeżo odkryta jaskinia. Sławka proszę, żeby chwilę poczekał. Ja idę tam. Tunel wyłupany w litej skale. Spąg wznosi się delikatnie, dnem płynie strumyk, woda jest wyjątkowo czysta. Wpierw myśleliśmy, że to wraca do studni odpompowywana woda, ale nie. To pewnie on zasila studnię. Korytarz kontynułuje się kilkadziesiąt metrów, według narysowanego planu w stronę fosy. Dochodzę do końca. Jest zamurowany ukośną ceglaną ścianą. Ostatnie dziesięć metrów jest również obudowane ceglanym sklepieniem. Otwory odwiertów wskazują, że korytarz drążony był od strony studni na zewnątrz w stronę fosy. Był strzelany. Otwory nawiercane w skale napełniano materiałem wybuchowym i detonowano. Urobek wyciągano do studni i dalej na powierzchnię. W czasach, kiedy nie było elektryczności a światło dawały świece i oliwne ogarki, wiercenie w skale ręcznymi wiertłami, transport urobku, wypompowywanie napłyającej wody i dostarczanie na przodek świerzego powietrza musiało być mozolną harówą.
Powietrze w korytarzu jest wyjątkowo świerze. Zastanawia mnie, czy to dlatego, że opadająca woda naciągnęła powietrza z zewnątrz, bo żaden przewiew jest niewyczuwalny. Na końcu tunelu w górę prowadzi obmurowany cegłami kanał. Z niego napływa woda, która w postaci intensywnego deszczu opada na spąg. A z wodą może i świerze powietrze? Próbuję zajrzeć do kanału. Jest zasypany od góry zbutwiałymi kawałkami drewna. Woda zalewa mi twarz.
Wracam. Tunel ma podobno 70 metrów długości. Widzę odległe światło czołówki Sławka. Dojechał też Marcin, obwieszony kamerami i sprzętem pomiarowym. Będzie skanował korytarz i wykonywał pomiary do swojego modelu 3D. Teraz zdjęcia będą lepsze niż wykonywane pod wodą. Idę na powierzchnię. 3 osoby w studni mocno zagęszczają atmosferę. A na zewnątrz czekają kolejni chętni do zjechania i zwiedzenia studni i korytarza: reszta ekipy z czasopisma Odkrywca, opiekunowie Twierdzy - Grzegorz z kolegą no i Ewa z Wackiem, choć Wacek ma obawy, że sam nie wyjdzie. Uspokajam go, że wyciągarka linowa jest dostępna, więc wyciągniemy go, jak nurków i pozostałą, nielinową część zwiedzających. Wszyscy, którzy odwiedzili to miejsce są zachwyceni. W drugi dzień odwiedziła nas wrocławska telewizja i radio, nakręcili nasze manewry i ponagrywali wywiady.
W korytarzu znaleziono skarby, nie mogło się bez nich obejść. Są nimi rękojeści od skrzyń, kołki do zabijania otworów strzałowych, kości jakiegoś drapieżnika oraz dwa młotki, pozostałości po robotnikach drążących tunel, jeden znalazł kolega Grzegorza, drugi ja. Ponieważ końcowa część tunelu zbliża się do skraju fosy, robiliśmy próbę nawiązania łączności z powierzchnią. Do fosy opuścił się Michał i część ekipy i włączyli głośną muzykę. Wyszło pomyślnie. Punkt dwunasta mieliśmy w korytarzu dyskotekę. Michał również słyszał nasze rozmowy i okrzyki dobiegające z wnętrza góry.
Jest to kolejna, trzecia już akcja w Twierdzy, każda z nich jest dla nas ciekawym doświadczeniem i przeżyciem oraz spotkaniem towarzyskim z wartościowymi ludźmi, którzy łączą różne pasje: historię, nurkowanie, poszukiwania, alpinizm, fotografię, projekty 3D.
Materiał z akcji wyemitowany przez Program 3 Telewizji Wrocław:
https://wroclaw.tvp.pl/84589353/twierdza-srebrna-gora-w-jednej-ze-studni-odkryto-tajemniczy-korytarz
Michał Bieroński- KKS,
Paweł Olszewski
W ubiegłą niedzielę wybraliśmy się do Jaskini Kasprowej Niżniej. Na wejściu przywitał nas bardzo niski stan wody, co napawało nas optymizmem co do dalszego przebiegu akcji. Niestety Gniazdo Złotej Kaczki okazało się być zalane, ale to nas nie zatrzymało. Po szybkiej reorganizacji pod Wielkim Progiem ruszyliśmy do Partii Gąbczastych. Szczęśliwie Korytarz Piętrowy okazał się możliwy do przejścia z oczami nad wodą :). Ruszyliśmy w stronę Syfonu Danka, gdzie dalszy przebieg akcji uratował Paweł wspinając komin. Wszyscy zgodnie uznajemy że brakuje w nim 1-2 dodatkowych punktów w dolnej części, przynajmniej dla wspinaczy naszego poziomu. Potem już szybko do celu, szybkie zdjęcie i powrót do otworu tą samą drogą. Na zewnątrz przywitał nas świeży puch, przez który zmęczeni ale bardzo zadowoleni ruszyliśmy na parking do Kuźnic.
Anna Sobańska - Fanklub Speleoklubu Bielsko-Biała
Marek Sobański
Jerzy Pukowski
Kinga Kluczewska - Speleoklub Olkusz
Roman Czarnecki - Weteran
Jerzy Ganszer
Ponor był zalany do połowy, przeszliśmy go wpław. Akcja była dość humorystyczna. Do syfonu dotarło 5 osób.
Można wspomnieć, że kursanta Kinga zakończyła cykl wyjazdów tatrzańskich i niebawem stanie się pełnoprawnym taternikiem jaskiniowym. A potem Zięba. Zdjęcie Roman Czarnecki
Wojciech Chroszcz
Piotr "Kudłaty" Gawlas
Mateusz Wielke
Maciej Jeziorski
W sobotni poranek pogoda nie sprzyjała naszym planom. Intensywnie padający śnieg oraz temperatura sięgająca -10°C stanowiły wyzwanie nie tylko podczas podejścia, ale przede wszystkim podczas dojazdu w Tatry. Po dotarciu pod wyjście z Jaskini Mroźnej spotkaliśmy zespół Speleoklubu Tatrzańskiego właśnie rozpoczynającego eksplorację. Postanowiliśmy poczekać około trzydziestu minut, aby zapewnić sobie odpowiedni dystans, a następnie weszliśmy do Jaskini Zimnej dolnym otworem.
Ku naszemu zdziwieniu Ponor był otwarty i całkowicie suchy. Sprawnie pokonaliśmy kolejne prożki, aż dotarliśmy do Czarnego Komina, gdzie spotkaliśmy wcześniej wspomnianą ekipę kierującą się do wyjścia. Po krótkiej wymianie pozdrowień ruszyliśmy w stronę Białego Korytarza, który doprowadził nas do Sali Biwakowej. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Sali Złomisk.
W okolicach Syfonu Krakowskiego minęliśmy kolejny zespół, w tym trzy osoby z naszego klubu. Po dotarciu pod studnię Kulczyńskiego, zdecydowaliśmy się na powrót tą samą drogą.
2024.12.29 - Jaskinia Miętusia Wyżnia - Wyjazd Kursowy
Napisała Kasia DomanieckaWacław Michalski
Dominika Kot
Anna Boczkowska
Łukasz Owczarek
Michał Merta
Piotr Wójcik
Arkadiusz Turek
Bartosz Brzezinka
Katarzyna Więckowska
Wojciech Chroszcz
Katarzyna Domaniecka
Drugi dzień kursowy i ostatnie wejście do jaskini w tym roku. Na kierownika wyprawy zostałam wytypowana ja - żółtodziób z nizin. Już samo podejście pod jaskinię było trudne i długie, a że to drugi dzień, to także bardzo męczące. Z parkingu ruszyliśmy o godz. 7.45, pod dziurą byliśmy o 10.24. Samo wejście do jaskini wymagało użycia lin. Szybkie przebranie się i wchodzimy.
Po przejściu przez Mylną Rurę, doszliśmy do pierwszego zjazdu, do Sali Matki Boskiej. Następnie podzieliliśmy się na dwie grupy, żeby akcja mogła przebiec szybciej i sprawniej. Tym razem drużyny były mieszane. Część z nas ruszyła do błotnego syfonu. Doszliśmy do pierwszego syfonu, w którym stała woda, ale dalej już nie przeciskaliśmy się. Wracaliśmy do rozwidlenia, gdzie rozdzielaliśmy się na grupy i czekaliśmy na pozostałych, którzy wychodzili z suchego dna.
Zjazd na suche dno był bardzo ciekawy, bo było kilka przepinek, dno było dosyć wąskie. Trzeba było bardzo uważać na spadające odłamki skał. Natomiast wyjście już szło dużo szybciej, gdyż chęć skorzystania z toalety była bardzo duża, zwłaszcza, gdy wychodzi się przy akompaniamencie odgłosów wody puszczanych z telefonu.
Tym razem nikt z nas nie był mokry, jednak ochraniacze na kolana bardzo się przydały.
Podsumowując: lin nie zabrakło, wszyscy wyszli w jednym kawałku. Tak więc żółtodziób dał sobie radę, w tej ostatniej dziurze w starym roku.
Filip Pukmiel
Maciej Jeziorski
Pogoda podczas podejścia była idealna – bezchmurne niebo i komfortowa temperatura sprzyjały działaniom.
Trawers rozpoczęliśmy od głównego otworu, u stóp Czarnej Turni. Pokonanie kluczowych trudności wspinaczkowych, takich jak Komin Węgierski, Jeziorko Szmaragdowe, Próg Latających Want oraz pomniejsze progi, przebiegło sprawnie. Jedynie przy Studni Smoluchowskiego napotkaliśmy poważniejszy problem – lina zaklinowała się między skałami podczas próby jej ściągnięcia. Filip, próbując ją obciążyć, omal nie uległ poważniejszemu wypadkowi – szczęśliwie upadek zamortyzowała kość ogonowa.
Najbardziej wymagającym wyzwaniem okazał się Próg Latających Want, szczególnie podczas wyciągania przez niego worów i lin. Ze względu na ograniczony skład zespołu oraz ciasne zakręty w obejściu trudności, zadanie wymagało dużego wysiłku i koordynacji.
Na wyjściu z jaskini przywitało nas rozgwieżdżone niebo. Większą część powrotu zjeżdżaliśmy na workach, co dodało akcji nieco humorystycznego akcentu. Cały czas trwania działań w jaskini wyniósł 8,5 godziny, pobijając dotychczasowy rekord ubiegłorocznych kursantów.
2024.12.28 - Jaskinia Kasprowa Niżnia - Wyjazd Kursowy
Napisał Arkadiusz TurekWacław Michalski
Piotr Gawlas - Kudłaty
Mariusz Linke
Martyna Michalska
Łukasz Piechocki
Dominika Kot
Katarzyna Domaniecka
Anna Boczkowska
Łukasz Owczarzak
Michał Merta
Piotr Wójcik
Arkadiusz Turek
Kasprowa Niżna, pierwsza dziura na kursie, gdzie wody jest więcej niż w butli przy plecaku.
Nastroje w stadzie mieszane: wizja krótkiego podejścia wywołuje uśmiech na kursowych twarzach, ale to właśnie uśmiechy klubowiczów dają nam najwięcej do myślenia. Szczególnie gdy uśmiechom towarzyszą słowa „gąbki” i „syfon”, gwoździem do trumny okazał się Wacław wciągający neopren pod kombinezon.
Pod Wielkim Kominem dzielimy się na dwa zespoły: dziewczyny idą trenować dławienie się wodą przy lewarowaniu, męska część grupy bierze się za zapieraczkę. Ze swojej strony powiem tyle: gumiaki zaskakująco dobrze trzymają się skały a sporadyczne wyjechania z tunelu zdarzają się każdemu. Droga do Sali rycerskiej poszła zaskakująco dobrze: Gniazdo Złotej Kaczki tylko zamulone, jezioro w Długim Chodniku kompletnie suche. Na miejscu kawa i czekamy na dziewczyny.
No właśnie co z nimi? Dźwięki które docierały do nas z bocznych odejść sugerowały trudny przebieg akcji i raczej nędzne morale. Jak podejrzewaliśmy zgrabniejsza część stada do Sali Rycerskiej wparowała mokra ale (o zgrozo!) z pieśnią na ustach i w bojowym nastroju. Co zaszło? Nie wiem, ale co było w Gąbkach, zostaje w Gąbkach.
Dalej poszło szybko, droga do Syfonu Danka okazałą się komfortowa, a czekający na końcu skarb wart wysiłku. Skarbem okazał się depozyt ~20 kg ołowiu i płetwy używane przez nurków, które obiecaliśmy pomóc wydobyć z głębi.
Przed powrotem z Sali Rycerskiej zwiedziliśmy jeszcze Wiszące Jeziorko i czekające za nim słynne Zapałki. Przy wyjściu zamieniliśmy się trasami i zrozumieliśmy fenomen Gąbek.
Szanowne Panie, czapki (kaski) z głów.
I tak wróciliśmy do Bazy, mokrzy i wyczekujący jutra. Jutro kolej na Miętusią Wyżnią.
Filip Pukmiel
Maciej Jeziorski
Tymoteusz Siedloczek
Piotr "Kudłaty" Gawlas
Marwoj
Mar-Woj. W skrócie Jezioro Marynarki Wojennej, gdzie woda łączy spąg ze stropem. To niewielkie jeziorko w Jaskini Miętusiej, które czasami zamienia się w syfon i całkowicie zamyka dostęp do partii jaskini położonych za nim. Z tego miejsca snują się przeróżne opowieści ludzi, którzy się z nim mierzyli i mają różne wspomnienia, przygody, dobre i mniej dobre, budząc u nich różne uczucia podziwu, złości, niechęci, zimna, wilgoci. Ciekawi dalszych partii chcą go przebyć na różne sposoby: na pontonie, materacach, wpław. Niektórych zniechęca do pójścia dalej, kiedy nie chcą mieć kontaktu z jego zimną wodą. Ale od początku.
Zbliżał się kolejny koniec tygodnia. Podobno Tymek z Maćkiem wpadli na pomysł, żeby zrobić akcję do Miętusiej, za Mar-Woja. Tydzień wcześniej był tu Filip, ale zabrakło im liny i nie zjechali do Awenu. No to powtórka. O pomyśle dowiedziała się Gośka i powiedziała mnie. I tak zebrała się nam fajna ekipa na jaskinię. Miała nas jechać szóstka, ale Monice coś wypadło i jest piątka. Liny pobrane z magazynu, żeby tym razem do Awenu zjechać. Wyruszamy z Bielska nie za wcześnie, o szóstej, ale z małym poślizgiem. Na miejscu jesteśmy po dziewiątej. Od auta idziemy Małą Łąką, przez Przysłop Miętusi, do Doliny Miętusiej. W Tatrach leży trochę śniegu. Mijamy Wantule i za kawałek mamy otwór. Tu leży kilka worów. Ktoś jest w środku.
Przebieramy się w kombinezony, wskakujemy w uprzęże i idziemy do dziury. Dosłownie. Otwór wejściowy to niewielkich rozmiarów po prostu dziura w podstawie skały, którą jak jest śnieg, wjeżdża się do środka jak ślizgawką. Początkowe partie, Rura, taka ciasnawa, czołgana. Takie cioranie na rozgrzewkę. Rura wypada w salce, nazwanej tak, bo wisi tu niewielka ikona, Salą Matki Boskiej. Tu z rury wpinka w zjazd. Ulżyło, bo Rura jest dosyć trudnym obiektem do pokonania. Dalej dość przyjemne Kaskady, kilka krótkich zjazdów, do tego urokliwie wymyte przez wodę w czarnym wapieniu prożki i misy. Dalej Błotne Zamki, po których nazwa tylko została i jesteśmy pod Progiem Męczenników. Na progu wisi lina, nie trzeba wspinać, jest więc łatwo. Nad progiem, Pod Korkociągiem, spotykamy naszego kolegę Sławka z Zakopanego z kursantami. Miło było porozmawiać. Dowiadujemy się, że Mar-Woj jest zalany i oni wracają. Jeszcze jeden prożek w górę i zjeżdżamy do Marwoja. Faktycznie, pod stropem jakieś 25cm. prześwitu. Będzie mokro. Idę na gorąco, puki rozgrzanie minie i zabierze ze sobą chęci do zmoczenia się w całości. Trudno, ciuchy będą mokre, ale szok termiczny na początku mniejszy. Wody było tak dużo, że trzeba było zanurkować. Salka i drugi nurek. I już kamienista plaża za syfonem. Jeszcze będzie trzeba tędy wrócić, ale to później się będziemy martwić. Reszta ekipy popakowała ciuchy do wodoszczelnych worków i w kąpielówkach forsowała wodę, dzikie wrzaski, przekleństwa niosły się po korytarzu. Przebieranka w suchsze ciuchy i idziemy dalej. Jest nieźle. Sforsowanie tego jeziorka to milowy krok naprzód. Ale jest jeszcze Zielony But i tu rozkmina. Tydzień temu był drożny, ale czy i on nie jest zalany, że ktoś ponownie będzie musiał się poświęcić i zmoczyć.
Przed nami partie za MarWojem, obszerny korytarz "Marszałkowska" i ogromna łacha piachu na jego końcu, Piaskownica. Jeszcze kawałek i dochodzimy do Zielonego Buta. Wody jest dużo, ale jest prześwit. Tymek na ochotnika przeciska się nad lustrem, żeby spróbować osuszyć jeziorko na drugą stronę. Niestety gruby gumowy wąż, który leży tam od lat a którym miał to zrobić, jest uszkodzony. I tak jestem cały mokry, przechodzę do Tymka. Nad Szmaragdowym Jeziorkiem poniżej, leży kawał węża ogrodowego. Zaciągłem go do Buta. Udało się go zassać i woda powoli odpływa z Buta w stronę Szmaragdu. Mamy jakieś 40 minut, nim sytuacja się na tyle zmieni, żeby reszta przeszła. Nad Szmaragdem jest wygodny biwak. Robimy więc mały popasik, kawa, herbatka, jakiś baton i czekolada wchodzą jak głodnemu psu kiełbasa. Woda w Bucie opadła, bo przyszła do nas reszta ekipy. Dopijamy, dojadamy, biwak zostaje na powrót a my idziemy dalej. Jest już dosyć późno i ciśnie nas godzina alarmowa, którą Maciek ustawił na 12 w nocy. Mówiłem, żeby przestawił na 6 rano, bo będziemy musieli biegać, ale została po staremu. W drodze powrotnej Maciek z Filipem pognali więc jak najszybciej, żeby wyjść z jaskini przed północą i żeby nie było draki. Ale idziemy dalej. Zawał Częstochowski, którego kompletnie nie pamiętam z poprzednich akcji, prowadzi do obszernych partii, gdzie korytarze wyglądają, jakby ktoś chciał kolejkę poprowadzić pod Tatrami i wyrąbał w tym celu tunel wysoki i szeroki na 3 metry. Jest też trochę nacieków. Korytarze co chwilę zmieniają kierunek. Ostro w lewo, za chwilę ostro w prawo. Docieramy do Dupcyngera, niewielkiego prożku, za którym korytarz zmienia się w kosmiczny. Wygasłe Wulkany. Partie, gdzie woda musiała płynąć kiedyś silnym strumieniem, który wytworzył marmity. Dosłownie wywiercone w skale spągu misy i studnie. Silny prąd wirował w nich niesionymi ze sobą kamieniami, te ścierały skałę w miejscach, w których wirowały, drążąc niekiedy pokaźnych rozmiarów misy i zagłębienia. Większość z nich jest teraz pusta i wygląda, jak wygasłe kratery. Ale niektóre są ciągle zalane wodą, zwłaszcza jeden o średnicy około 1,5m i głęboki na kilka metrów. Szmaragdowa woda wygląda przepięknie podświetlona mocnym światłem led. Mijamy wulkany i kolejny obszerny korytarz doprowadza nas do salki nad Awenami. Ostatnio Filip nie zabrał liny i tutaj zakończyli wyprawę. Dziś mamy dwa odcinki, 40 i 35 metrów. Maciek z Filipem poręczują. Zjeżdżamy do Awenu. Poniżej jeszcze kawałek błotnistego korytarza. Z Tymkiem włazimy do wąskiej rury, która doprowadza do wypełnionej błotnistą mazią komory, najniższego punktu tych partii. Teraz Gośka, która została wyżej w korytarzu musi nas ratować, bo rura w dół to banał, ale błoto skutecznie uniemożliwia wyjście. Dwie spięte stopki od płanietek doczepione do lonży. Gosia robi za mięśniaka. Wbiła pięty w błoto, zaparła się w korytarzu i wyciąga dwie ofiary ciekawości. Maciek z Filipem pobiegli już z powrotem do wyjścia, naprawiać swoją nadgorliwość i to, że nie posłuchali, żeby godzinę alarmową jednak przesunąć. Nasza trójka powoli też się wycofuje. Tymek reporęczuje Awen, pakujemy liny do worków. Ubłoceni, ale zadowoleni z osiągniętego miejsca wspinamy się na prożek. Wracamy Wielkim korytarzem pohukując co chwila. Echo niesie się tutaj po przestrzeniach pobudzając wyobraźnię. Chętnie przytargał bym tu zestaw Hi-Endowy i urządził sobie kameralny odsłuch ulubionych kawałków. Albo urządził koncert. Tak rozmawiając na powrót mijamy Wygasłe Wulkany, zjeżdżamy Dupcyngera. Trochę pogmatwane korytarze tych partii jaskini sprawiły nam zamieszanie. Zwiedziliśmy więcej, niż było w planie. Nadprogramowe zwiedzanie spowodowało jakieś 40 min. opóźnienia, ale Tymek ogarnął sytuację. Dotarliśmy do Częstochowskiego Zawału i dalej wielkimi korytarzami do biwaczku. Tu kawa, herbatka, żeby się ogrzać przed nadchodzącą kolejną kąpielą. Do kawki czekoladka, batoniksy. Jesteśmy spokojni. Filip i Maciek są już blisko powierzchni. Jest około 22:00. Od biwaczku jeszcze jakieś 3 godziny do wyjścia. Tym razem MarWoja pokonuję w kąpielówkach. Ciuchy przeschły a zostały nam dodatkowe suche worki po chłopakach. Pakujemy najwrażliwsze rzeczy do worków. Idę. Teraz bardziej drastyczny kontakt z lodową kąpielą, bez warstwy polarka, który wcześniej tłumił trochę szok termiczny. Szybki oddech, żeby napędzić pompkę, zanurzenie w wodę z rykiem "do piekłaaaa", jak wiking, który nakręca się przed walką. Wody w jeziorku przybrało. Szczelina nad lustrem zmalała z 30 do 5cm. Jeden nur, salka, drugi nur. Wór, który wlokłem za sobą sklinował się. Miał pływalność dodatnią i miałem go pchać przed sobą. Przeszarpany pod brzuchem do przodu wyskoczył nad taflę po drugiej stronie. Ja za nim. Uff, jestem po wrażeniach morsowania. Zaleta tej kąpieli jest taka, że po wyjściu zrobiło się okropnie gorąco. Organizm zareagował na utratę ciepła jego nadprodukcją. Za kilka minut rycząc jak opętani pojawiają się Tymek i Gosia. Tutaj jestem na prawdę pod wrażeniem naszej młodzieży klubowej, która ledwo co skończyła kurs i zdobyła uprawnienia, a już dzielnie chodzi na takie ciężkie akcje. Wreszcie będzie z kim chodzić na mocniejsze akcje. Dalsza droga powrotna przebiega już spokojnie i sprawnie. Zjazdy Korkociągiem i Progiem, wyjście Kaskadami, już syfon i salka Matki Boskiej. Rura ostatnimi dniami została zmodyfikowana przez naszych dzielnych TOPR-owców i jest łatwiejsza do pokonania, wąskie miejsca już nie są tak wąskie, więc mija nam równie szybko i sprawnie. Już czuję mroźny powiew z zewnątrz. Jeszcze 30 metrów i już powierzchnia. Mróz jak diabli mokre ciuchy ścina na beton. Dobrze że zostały kanapki. Teraz ze smakiem zasilą nasze zgłodniałe brzuchy.
Jak się okazało, Maciek z Filipem wyszli ponad 3 godziny temu. Odwołali alarm. Wrócili do auta a że nie umieli go otworzyć, poszli na stację benzynową i teraz czekają na nas. Akcja bardzo udana. Jak już wspominałem, młodzież bardzo dzielnie działa w jaskiniach, jest sprawna i świetnie wyszkolona, panuje dobra atmosfera i dopisuje świetny humor. Z nami warto iść na akcję.
Kinga Kluczewska - Speleoklub Olkusz
Jerzy Ganszer
Dotarliśmy do Syfonu Danka i przeszliśmy Zapałki. Czas akcji pod ziemią - 5 godzin. W jeziorku za Salą Rycerska pływa nasza kaczka, w Gnieździe Złotej Kaczki jest "mała kaczka z rogiem". Akcja sprawna a potem żurek! Na zdjęciu otwór jaskini.
Damian Szołtysik - Weteran - Rudzki Klub Grotołazów "Nocek"
Michał Przybycień - Rudzki Klub Grotołazów "Nocek"
Jerzy Ganszer
Czas akcji pod ziemią 7 godzin i 38 minut. Jak zwykle największa atrakcja to pokonanie Syfonu Marynarki Wojennej. Nad Aveny doszedł Damian i Jerzy, młodzież w tym czasie "moczyła się w syfonie" i samodzielnie się wycofali z jaskini. Wody w syfonie było do połowy okularów i przeszliśmy go na bezdechu. Autorem zdjęcia jest Michał - widoczny Komin Męczenników.
Więcej...
Monika Wróbel
Filip Pukmiel
Łukasz Kosiński
Maciej Jeziorski
Małgorzata Błaszczyk
Powrót do znanej jaskini miał być spokojny. Plan? Zwiedzić partie sylwestrowe, do których kursanci nie chodzą. Rzeczywistość jednak okazała się znacznie bardziej mokra, niż się spodziewaliśmy. Gniazdo Kaczki suche, Długi Chodnik suchy, ale nasze termo i bielizna – absolutnie nie.
Wszystko zaczęło się od małego syfonu nad Szczeliną, wypełnionego wodą. Moja pierwsza reakcja? „Zalane. Nie da się przejść.” Maciej jednak miał inne zdanie – postanowił zbadać sprawę i rzucił: „Oczywiście, że się da, tylko nie na sucho.” No i poszliśmy!
Największy hit? Łukasz próbujący zmieścić się w syfonie, a w tle dialog:
„Łukasz: Czekaj, jestem blisko.
Maciej: Blisko czego?
Łukasz: Ataku paniki”.
Potem przyszedł czas na zjazd, odkopanie drugiego syfonu i wreszcie dotarcie do upragnionych lin prowadzących do partii sylwestrowych.
Droga powrotna to z kolei walka na zapałkach i niezapomniana rada od Filipa: „Masz blokadę? To wejdź do wody!” Na zakończenie wskoczyliśmy do term Chochołowskich, żeby ogrzać nasze mokre ciała. Wnioski? Woda nie wybacza, a śmiech jest najlepszym ratunkiem na każdą trudność.
Pikuś - Piotr Pilecki - Jako kierownik i organizator - Gawra Gorzów Wielkopolski
Egon - Piotr Drzewiecki - Gawra Gorzów Wielkopolski
Żołnierz - Tomasz Gąsiorek - Gawra Gorzów Wielkopolski
Maciej Łuczyński - Gawra Gorzów Wielkopolski
Mikołaj Babiszkiewicz - Gawra Gorzów Wielkopolski
Jarosław Woćko - Gawra Gorzów Wielkopolski
Marta Wrzask - Gawra Gorzów Wielkopolski
Kosmos - Marek Gizowski - Gawra Gorzów Wielkopolski
Marcin Skaziński - Jeleniogórski Klub Jaskiniowy
Marzena Biernat - Jeleniogórski Klub Jaskiniowy
Nina Osińska - Wałbrzyski Klub Górski i Jaskiniowy
Piotr Gawlas - Speleoklub Bielsko-Biała
Karolina Mroczkowska - O.T.
Sima G.E.S.M. (Grupa de Exploraciones Subterraneas de Malaga)
I... kawał dziury.
Pomysł
Na imprezie Zakończenia Sezonu i 55-cio lecia Speleoklubu Bielsko-Biała, razem z Bobrami z Żagania odwiedzili nas koledzy z Gawry z Gorzowa. Pikuś napomknął coś o jaskini w Hiszpanii, do której od wielu lat próbują zorganizować wyjazd, ale bez powodzenia. Cały temat jest bardziej obszerny, więc zawężę go tylko do naszego. Jako że Egon biegle gada po hiszpańsku, miał zająć się nawiązaniem kontaktu z Hiszpanami telefonicznie. Ostatnio ktoś z Hiszpanii im odpowiedział, że jaskinia jest dostępna i gorąco zapraszają. Sprawy przyspieszyły. Zbierają więc skład. Na Tysiąc. Propozycja wyprawy przyszła nagle.
Taki tysiąc to nie lada gratka dla grotołazów. Wiele godzin akcji w jaskini, wyciśniętego potu i zmęczenia, często widoki, które można podziwiać tylko w jaskini. Do tego dwie noce biwaku pod ziemią. Choć na początku zainteresowanych było kilka osób, jednak sprawy przyziemne ich powstrzymały i bielski Speleoklub reprezentowałem sam. Szkoda, bo Bielsko też kiedyś o Simie myślało, ale choć nie wyszło tym razem, temat jest otwarty i jeśli tylko zbierze się grupa, to doświadczenia i załapany kontakt pozwolą na zorganizowanie kolejnej wyprawy.
Przygotowania
Grupa przyleciała i przyjechała z różnych miejsc Polski. W niedzielę zbieramy się w przyzwoitym hostelu El Navasillo, usytuowanym przy drodze do Rondy, na obrzeżach Parku Narodowego Gór Nieves (Parque Nacional de la Sierra de las Nieves). Tu przyjeżdża do nas sympatyczny Hiszpan Raul, który eksploruje jaskinię i opiekuje się nią i z którym nawiązano bezpośrednio kontakt. Rozmawiamy z nim o sprawach technicznych, organizacyjnych, bezpieczeństwa w jaskini. Dostajemy cenne rady, n.p. jak na pajacyka przejść otwór wejściowy, który ciasnym korytarzem/zaciskiem zazdrośnie strzeże wejścia do jaskini. Niestety, Raul nie idzie z nami, jak wcześniej myśleliśmy.
Ze względu na dużą liczbę uczestników, dzielimy się na dwie grupy. Jedna w składzie 6 osobowym, pod moim kierownictwem, rusza na akcję w poniedziałek rano, druga 5-cioosobowa, którą kieruje Jarek, idzie w okolicy południa. Spotykają się na biwaku na -700. Ztąd po przeorganizowaniu ruszamy na dno. Podział był sensowny, jak się później okazało i zmniejszył korki na linach przy zjazdach i powrocie. Raul daje nam linę na zlotówkę, która ze względów bezpieczeństwa jest zwijana oraz z wpisowego, t.j. bębna 200m liny odcinamy ok. 40m na podmiankę przeciętej liny na pierwszej wielkiej studni. To wpisowe to ekwiwalent 35 euro na osobę, który najlepiej w postaci 20m liny lub 5 karabinków uiścić jako amortyzację sprzętu, który jak wiemy, podczas zjazdów i wychodzenia ulega zużyciu. Ponieważ cała jaskinia jest oporęczowana i na akcję potrzebujemy jedynie sprzęt osobisty i biwakowy, odpada nam taszczenie wielkich i ciężkich worów z linami, oraz mozolna robota poręczowania.
Jaskinia
Raul zaopatrzył nas w odpowiednie pozwolenia i klucze na wjazd dwoma samochodami do parku. Oficjalnie jesteśmy grupą ratowniczą z Polski, która w Simie przeprowadza manewry. Rewelacja! Z 13 km drogi do jaskini bez owych kartek i kluczy, do podejścia mamy ok. 3 km po terenie prawie równym. Otwór jaskini znajduje się w leju, do którego od szlaku można łatwo dojść. Jest stosunkowo niewielki. Przebieramy się, deponujemy plecaki. Godzina 13:30. zrzucamy zlotówkę i jako pierwszy zjeżdżam. Po zlotówce zacisk. Każdy przechodzi go we własnym stylu, naśladując wygibasy Raula. Dla mnie raczej wąski kawałek korytarza. Wory trochę się buntują, ale odpowiednio potraktowane przeskakują do wewnątrz. Za zaciskiem znajduje się seria studni i prożków o długościach zjazdów ok. 20m największy. Idziemy zwartą grupą utrzymując kontakt głosowy. Korytarz przechodzi w meander i dalej kaskady. Jest dosyć wąsko i trzeba się trochę pogimnastykować przy schodzeniu. Po ok. 2 godzinach docieramy nad pierwszą wielką studnię, Gran Pozo P-115. Tu trawersy, dłuższe zjazdy, niestety, niektóre odcinki poręczówki poprowadzone gorzej i lina starsza. Ostatni odcinek 40 metrów wymieniamy na nową, bo faktycznie była poprzecierana. Studnia 120 metrów z wymianką liny zajmuje kolejne 3 godzniny. Za studnią kilka mniejszych zjazdów i trochę meandra. Dochodzimy na biwak na -300. Dosyć słaby. Raul określił go nawet nieładnie.
Mijamy biwak i jest kolejna studnia i jest meander, który doprowadza do biwaku na -500. Ten jest określony przez Raula jako kiepski, taki na góra 2 gwiazdki. Ale jest dużo lepszy, niż poprzedni i tu chwila przerwy. Jesteśmy już dalej, niż połowa meandra. Zaczyna się pojawiać zmęczenie. Meander wyciska z nas siły, obkleja siniakami i ciągnie się, jakby nie miał końca.
Poniżej biwaku dalszy meander. Po ok. 40 minutach wyprowadza nas nad 80-cio metrową studnię Pozo Virgen de las Nieves P-80. Zjazd kończy się na pięknym, płaskim dnie. Dalej jeszcze kawałek meandra, ale już niewiele, wyprowadza nad największą studnię, Pozo Paco de la Torre P-161 m. Kawał Lochy jak ją niektórzy określili. Wpinka i gnamy w dół. Dojechaliśmy do balkoniku, albo mostka, jakieś 40 metrów nad dnem studni, gdzie droga rozdzielona jest na klasyczną, która biegnie na jej dno i dalej ciągiem wody, do jeziora Ere na dno jaskini i na drogę równoległą, która wielkim korytarzem dociera do biwaku na -700m. Na zjazdach spędzamy kolejne 3 godzniny. Szczerze, jestem zaniepokojony, bo szacowałem, że zejście do biwaku na -700 zajmie nam góra 5 godzin. Tym czasem mija 10-ta godzina akcji a my ciągle do biwaku mamy kawał drogi. Zaczynamy się też martwić o naszych kolegów z drugiej grupy, bo jest wśród nich dwójka doskonałych wspinaczy i Taterników, ale debiutantów jaskiniowych. I to od razu taka tysiączka. Powoli zaczynały się wątpliwości i o mało co zakłady, czy koledzy na biwak w ogóle dotrą i czy nie wycofają się gdzieś w meandrze.
Z mostka wskakujemy w ciąg poziomy, zwany Wielkim Pasażem. Faktycznie, korytarz jest obszerny. Ale rodzaj jaskini zmienia się gwałtownie. Do tej pory jechaliśmy ciekiem wodnym, który praktycznie od otworu towarzyszył nam aż do mostka. Poziomy korytarz to trochę meander, dalej szeroki pasaż, z rozsypującymi się, niczym szlaka, naciekami. Popiół na ścianach, taki szary, drzewny, jak w ognisku. Nacieki poumierały. Mleko wapienne na ścianach powysychało i obsypuje się nawet bez dotykania. Widok dosyć smutny, przygnębiający. Ten proch drażni nam gardła i nosy. Pocieszające jest jednak, że ok. kilometrowej długości pasaż doprowadza wprost na biwak -700. Doprowadza, ale to zajmuje kolejną godzinę.
Na biwaku jesteśmy około 1:30, po 12 godzinach akcji. Ale buźki się cieszą! Faktycznie, taki na 5 gwiazdek. Dwa namioty porobione ze starych czasz paraglajtów, jeden na 10 osób, drugi, mniejszy, na 6. Podłoga, choć wilgotna, wyściełana karimatami, woda doprowadzona wężem z pobliskiej sadzawki, wypływa wprost na dziedzińcu. Jest oczywiście zamknięta, żeby niepotrzebnie nie robić błota. Biwak. Taki szczyt marzeń w naszych tatrzańskich jaskiniach. Tatrzańscy sprzątacze jaskiń dawno by go pocięli i wynieśli na śmietnik. Na szczęście tu tak nie jest.
Po niecałych dwóch godzinach od naszego przyjścia, kiedy już delektujemy się pyszną kawą i kolacyjnymi liofilami, pojawia się druga grupa. W pełnym składzie! Świetnie, że dotarli, w pełnym składzie! Pikuś jeszcze przed hostelem, pieczołowicie pakował w plastikowe flaszki Paciare, łagodny lokalny likier o przyjemnym czeremchowym smaku z nutą anyżową. Teraz je wyciągnął. Nie przyznali się aż do teraz, że mają z Niną urodziny! On właśnie dzisiaj, Nina jutro. Sto lat nie było końca. Śpiewaliśmy do kolacji i następnego dnia na zjazdach do dna. Sprzyjała temu atmosfera jaskini, niosąc nasze darcie po czeluściach kaskady aż do Jeziora Ere. Trunek ubogaciły oscypki i na deser śliwki w czekoladzie, które zabrałem do jaskini jako gadżety kulinarne.
Po noclegu, spędzonym w wygodnych namiotach, po śniadaniu i kawie, ok. godziny 10-tej rano pierwsza grupa ruszyła w stronę dna. Pod wodzą Tomka, Nina i dwójka naszych dzielnych wspinaczy: Mikołaj i Maciek zeszli korytarzem poniżej biwaku. Jarek i Kosmos zaczęli w tym czasie wychodzić w stronę biwaku na -500. Nie było im spieszno na dno i postanowili odciążyć drogę wyjściową. Pierwsza grupa: Pikuś, Egon, Marzenka, Marcin i ja, delektowała się jaszcze kawą i odrobiną lenistwa, żeby ok. 12 ruszyć w ślady pierwszej grupy na dno. Mijaliśmy się w połowie drogi, na kaskadach, ponad studnią prowadzącą nad jezioro. I tu kolejna ciekawostka! Kawałek poniżej biwaku korytarz zamienił się w jeden kolosalny naciek. Szkoda, że podobnie, jak korytarz do biwaku, umarły. Nie widziałem jeszcze tak olbrzymiej polewy, która zajmowała 2/3 wielkiego korytarza, miała miejscami z 20 metrów szerokości, całkowita długość to jakieś 250 metrów, zważając, że od biwaku do jeziora Ere jest 300 metrów w pionie. Polewa przyjmowała różne formy naciekowe: draperie, kaskady, misy martwicowe, z których niestety jedna tylko, wielkości umywalki, była zalana wodą. Reszta, niektóre o powierzchni kilku metrów kwadratowych, były puste. Aż przykro było chodzić po groblach jeziorek, które jeszcze nie tak dawno były zalane wodą. Musiała się tam nie tak dawno wydarzyć jakaś katastrofa i woda, która spływała jakimś ciekiem napełniając misy i ożywiając nacieki i całą polewę, gdzieś się straciła, zmieniła kierunek. Skutek jest opłakany.
Kaskadą zjeżdżamy nad Jezioro Ere. Już z daleka słychać szum wodospadu. Zjazd kończy się wahadłem nad lustrem wody na sympatyczną plażę. Dosyć trudne to wahadło było, żeby nie zmoczyć tyłka. Woda w dotyku jest całkiem ciepła. Temperatura w jaskini jest w okolicach +15°C, czyli ciepło! Egon zaczyna rozważać kąpiel w jeziorze i danie nura na ok. 3-4 metry do dna jeziora, żeby naciągnąć osiągniętą deniwelację. Chyba jednak nikomu się nie chciało już moczyć i darowaliśmy sobie wyczyn. Kilka zdjęć na dnie, odwiedziliśmy wodospad, który jest kontynuacją prowadzącego na dno równoległego ciągu klasycznego, wypiliśmy kawę na plaży, bo jak by można było ją pominąć w tak urokliwym miejscu. Jeszcze pikusiowe stoooo laaaat, stooo laaaat zarwało panującą tu ciszę. I...
Egon coś wspominał o kąpieli. I... Że głębiej by się wtedy zeszło nurkując. Ale... to już chyba było. Zabrakło ducha.
Droga powrotna
Zaczęliśmy wychodzić w odwrotnej kolejności do zjazdu, czyli Pikuś, Marzenka, Marcin, Egon. Ja na końcu. Posprzątałem stragan z kawą. Odcinek linowy to około 150 metrów naciekową kaskadą. Poszedł sprawnie. Partia z misami, głazy, niski pasaż i już jest salka, gdzie polewy się kończą. Od tego miejsca jeszcze jakieś 30 metrów po linach i sala biwakowa. Daje się we znaki pobliski kibelek. Trochę przegięcie, że jest tak blisko biwaku. Zwłaszcza, że nie jest tam w zwyczaju zabierać tego typu śmieci ze sobą na powierzchnię. Jesteśmy sami. Ekipy zgodnie z zapowiedzianym planem, poszły na biwak na -500. My kolacyjka, bo było koło 20. Dokończyliśmy Paciare, której zostało jeszcze z pół litra. Zrobiło się wesoło. Spać idziemy trochę po 22.
Pobudkę zagrał mój budzik. Już któryś chyba raz. Zaspaliśmy. Miała być 6:30 a jest grubo po siódmej. Pakujemy graty, śniadanie, ubieramy się i w drogę. Wyruszamy o 9:20. Wielka Galeria mija szybciej niż przedwczoraj. Jest nas tylko pięciu, bo Nina poszła w górę z grupą Żołnierza. Już jesteśmy na mostku pod Paco de la Torre. Dwie godziny maja nam studnia, meander nad nią również poszedł szybko pod Pozo Virgen de las Nieves (Studnię z Płaskim Dnem - tak ją sobie nazwałem). To 80 metrów również idzie dosyć sprawnie, choć zmęczenie daje się już we znaki. Byle do biwaku na -500. Taki plan. Tutaj chwilę się zatrzymamy i zrobimy popas. Jak się później okazało, trochę daleko od wyjścia. Ale... po odpoczynku, na którym zjedliśmy praktycznie wszystkie zapasy i wypiliśmy wszystkie herbatki, izotony, kawę, ruszamy dalej walczyć z meandrem. Ten się dłużył. Jakby w zemście za to, że śmieliśmy naruszyć spokój jaskini. Zmęczyliśmy meander, dotarliśmy do studni nad meandrem: Pozo de Vivac i Pozo de la Lateral. Tutaj dostałem trochę po łbie. Lina po Egonie, który szedł przede mną zaczepiła się o naciek. Był to odcinek tak krótki, że na zjeździe trudno się było w niego wpiąć a zaczep pod obciążeniem spowodował, że do góry jedyny przyrząd, jaki dało się zaczepić to płanietka. Bułowałem chyba ze 20 minut, żeby podejść pięć metrów nad przewieszkę. Pod uprzężą wisiał podpięty wór z gratami z biwaku i destabilizował. W końcu wlazłem na pochylnię i dotarłem do niepokornego nacieku, blokującego moją linę. Odczepiłem ją. Oplot cały. Nie ucierpiała na szczęście od szarpanki. Docieramy na -300. Tu już się nie zatrzymujemy. Biwak kiepski, więc szkoda czasu. Powoli docieramy kaskadami i studzienkami w górę, do pierwszej Wielkiej Studni - Gran Pozo. Pierwszy odcinek po nowej linie idzie się świetnie! Dalej liny są najgorsze w całej jaskini. Błoto nabite w oplot i ich sam oplot, wyglądający dziwnie ślisko. Przyrządy nie chcą mi na nich łapać. Trochę walki. Przede mną słyszę, że studnia nie tylko mnie próbuje wykończyć. Nasz upór jest jednak większy. Idę ostatni, więc mam trochę czasu na pofilmowanie i porobienie zdjęć. Będzie co wspominać. Po przejściu Wielkiej Studni, odległość dzieląca nas od wejścia gwałtownie zmalała. Nawet nie zanotowałem w pamięci, jak podeszliśmy kilka prożków i już zacisk. Gatera Puta. Tak ją nazwano po odkryciu. Interpretację zostawiam.
W stronę wyjścia Marzenka przecisnęła się pierwsza. Po niej Egon. Podaliśmy im wszystkie wory i szpejarki, pozdejmowaliśmy uprzęże. Na wyjściu nie będą już potrzebne. Przejście banał. Ot, wąski kawałek korytarza w którym trzeba się było położyć i przeczołgać kilka metrów. Zlotówka jeszcze i... zdziwko nas łapie. W korytarzach przyotworowych wiało chłodem. Na zewnątrz jest po kostki świeżutkiego śniegu. Klimat jak w Taterkach! Wyjście od biwaku na powierzchnię zajęło nam równiutko 14 godzin. O całe dwie więcej niż zjazd. Jest godzina 23:20, na powierzchni jest ciemno. Oczywiście nie obyło się bez kawy. Egon z Pikusiem nagrali kilka minut opowieści o historii organizowania tej wyprawy. Poczułem się malutki, ale równocześnie wyjątkowy, że zostałem zaproszony do uczestniczenia w projekcie, który ciągnął się tyle lat. Jestem tutaj gościem. I takim jaskiniowym VIP-em. Dopijamy drugi kubek kawy. Jesteśmy poprzebierani. Wszystko już mamy popakowane w worach. Ruszamy w kierunku szlaku i dalej na parking, gdzie czeka na nas Maciek. Spał kilka godzin w aucie na wygwizdowie, żeby zwieźć nas na kemping Las Conejeras, gdzie mamy zakwaterowanie.
Na zakończenie
Polacy rzadko odwiedzają to miejsce. Byliśmy dosyć liczną grupą, która, być może dopiero trzeci raz dokonała przejścia jaskini. Tutaj chcę podziękować Pikusiowi i kolegom ze Speleoklubu Gawra z Gorzowa Wielkopolskiego za zaproszenie na wyprawę oraz wszystkim członkom wyjazdu za wspólną akcję, spędzony razem czas przed i po niej, wspólne wycieczki i posiłki, które razem szykowaliśmy, gimnastykując nasze umysły, jak jeszcze by można popieścić nasze podniebienia. I... do... następnego! ...
Marcin Freindorf - Krakowski Klub Taternictwa Jaskiniowego
Michał Przybycień - Rudzki Klub Grotołazów "Nocek"
Tomasz Kochel
Jerzy Ganszer
Zwiedzaliśmy Techuby. Bliższe szczegóły będą w sprawozdaniach wewnętrznych. Ciekawostka tego wyjazdu to obecność 4 klubów na jednej akcji.
Bartosz Brzezinka
Gabriela Gajny
Krzysztof Gajny
Mateusz Wielke
Piąty grudnia idealna data na wyprawę do dziury.
Na tapecie Jaskinia Miętusia.Plan- pokonanie MarWoja. Pogoda w sam raz. Nie trzeba nawet nic torować. Na jedno tempo znajdujemy się pod otworem. Szybkie przebranie i "Rura". Bardzo sprawnie pokonaliśmy trasę pod MarWoja.
Szybki rekonesans czy puści. Tak. Mamy to.
Na przejście zdecydowali się Filip z Bartkiem.
Szybka przygotówka. Jeden przebrany w kombinezon a drugi do morsowania.
Dotarli do sali nad avenami. Chwała bohaterom.
Reszta udała się do wyjścia. Pogoda na powrocie ok. Sprawna akcja.